Harumad zahur. Har zahur be maani.
Shaheeyarskie powiedzenie powiedzenie
Ve Yar sha-ayadmi
az sarzamin-e-zahuri.
Yar ke ra baraye
zamin pas zendegi sha-avardmi.
Ismash amliki,
Mirasash Shak.
Ostatnia przepowiednia "Straconej"
Harumad zahur. Har zahur be maani.
Shaheeyarskie powiedzenie powiedzenie
Ve Yar sha-ayadmi
az sarzamin-e-zahuri.
Yar ke ra baraye
zamin pas zendegi sha-avardmi.
Ismash amliki,
Mirasash Shak.
Ostatnia przepowiednia "Straconej"
Kah’shlika skrobał nożem kawałek drewna cieniowego, z którego powoli wyłaniała się postać ptaka o zakrzywionym dziobie. Naturalnie czarne drewno w dziwny sposób tworzyło jedność z przedstawionym zwierzęciem, choć Kah wcale tego nie planował. Prawdę mówiąc… Niczego nie planował. Dlatego zdziwiła go nie tylko niespodziewana harmonia rzeźby i materiału, ale również sam fakt, że bezmyślne struganie zrodziło cokolwiek więcej niż zwykłe wióry.
Siedział przed siedzibą starszyzny wioski. Znowu radzili w jego sprawie. Znowu nie dowie się co uradzili. Znowu siedział tu tylko po to żeby oglądać zasępioną minę swojego ojca, gdy ten w końcu wyjdzie na zewnątrz. Tym razem mógł przynajmniej coś wyrzeźbić.
Lubił pracę w drewnie. Ostry nóż i dobre drewno – tyle wystarczyło by go zadowolić. W wiosce słynął z doskonałych wręcz rzeźb drewnianych (prawdę powiedziawszy, połowa drewnianych posągów dookoła kapliczki wyszła spod jego ręki), ale naprawdę dobrze czuł się w roli łuczarza… Niemniej na tym polu rządził jego ojciec. Jego własne łuki były dobre, ale zawsze czuł, że brakuje im „tego czegoś”.
— Znowu to dziwne zebranie?
Z zamyślenia wyrwał go niski głos, dopiero teraz poczuł równie charakterystyczny zapach garbowanej skóry. Stał nad nim Marak, syn garbarza. Lekko otyły chłopak, o krótko obciętych, blond włosach i błękitnych oczach, starszy od Kaha o dwa lata.
— Ta-ak — potwierdził młodszy z lekkim ziewnięciem. — Pewnie po miesiącu dowiem się, że którąś z rzeźb trzeba wymienić, bo zmieniła im się wizja. Tak było rok temu, pamiętasz?
— Pamiętam! — niski, gardłowy śmiech potoczył się lekkim echem. — Najpierw kłóciłeś się, że opisali dokładnie to co już było wyrzeźbione, po czym poddałeś się i przyjąłeś tę pracę tylko po to, żeby odświeżyć statuę Matki Lasu olejem. Oczywiście Starsi tego nie zauważyli!
— Co cię tu sprowadza?
Chłopak podniósł zaciśniętą dłoń, z której zwieszał się martwy młody gołąb pocztowy.
— To już piąty — wyjaśnił. — Ojciec mówi, że nie widział żadnych drapieżnych ptaków od dawna. Lisy i kuny też nie kręciły się koło gołębnika. Juh mówi, że widział olbrzymią kawkę na jednym z drzew w pobliżu, ale kawki nie są drapieżnikami. Chciałem zapytać Starszych, ale skoro znowu się naradzają… Wrócę później. Do zobaczenia!
— Z wichrem!
Dłubał dalej. Nóż gładko wchodził w twarde drewno. Czasami tylko trzeba było go podostrzyć na kawałku skóry - tak dla pewności. Stopniowo wyłaniała się reszta sylwetki czarnego ptaka. Kah’shlika był pewny, że nigdy w życiu takiego nie widział nigdzie w okolicy, ale z drugiej strony wydawało mu się, że znał takie ptaki lepiej niż samego siebie. Sam nie wiedział czemu, ale przekręcenie głowy na bok, jakby zwierzę się nad czymś zastanawiało, wydawało się właściwą pozą. Poza tym sylwetka drewnianego ptaka zdawała się zrelaksowana. Zostawił kawałek drewna w stanie surowym, tak że ptak stał na nieobrobionej części. Dopiero teraz zorientował się, że z jakiegoś powodu wyrzeźbił trzecie oko z przodu głowy ptaka, nieco powyżej osi normalnych oczu. No cóż… Figurka nie nadawała się już do niczego, chyba jedynie do straszenia dzieci.
— NIE MOŻECIE NIM DYSPONOWAĆ JAKBY BYŁ NARZĘDZIEM!
Krzyk jego ojca zagłuszył głośne skrzypienie nienaoliwionych drzwi. Oliwy nie było zbyt dużo, a zima się zbliżała.
Ghork i jego syn Kah’shlika wyglądali jak niemal idealne kopie. Obaj mieli przystojne twarze z głęboko osadzonymi, czarnymi oczami, obramowane prostymi, długimi włosami koloru czerni o lekko granatowym połysku. Byli dość szczupli, choć w ich mięśniach czaiła się jakaś utajona siła. Nawet ubierali się niemal identycznie, co w sumie nie jest szczególnie dziwne - wszyscy mężczyźni Śródlesia ubierali się na jedną modłę: w czarne, wełniane kaftany o długich rękawach zakładane na lniane koszule, oraz w czarne, wełniane spodnie. Poszczególnych mężczyzn różnił jedynie kolor zdobień przy krawędziach rękawów i stopień zniszczenia ubioru.
— To jakieś święto. Pierwszy raz usłyszałem cokolwiek nawiązujące do przebiegu waszych tajnych rozmów — zaśmiał się Kah.
— To i tak o te kilka słów za…
Ghork obrócił się by spojrzeć na syna i zamarł wpatrując się w figurkę trójokiego ptaka w jego ręce. Wytrzeszczył oczy i rozdziawił szeroko usta. Stał tak chwilę, a na jego czole, mimo ogólnego chłodu, wykwitły krople potu. Nagle wyrwał Kahowi figurkę z ręki i puścił się biegiem w stronę ich chaty.
Kah’shlika stał w miejscu jakby nagle sam przemienił się w kloc drewna cieniowego. Chwilę starał się przetrawić całą sytuację, aż w końcu sam pobiegł w ślad za ojcem, z miną wyrażającą absolutne zdumienie.
— Kto ci pokazał te zwierzęta?
Pytanie ojca przywitało go gdy tylko przekroczył próg i znalazł się w głównej izbie. Ghork podkładał właśnie korę brzozy pod szczapy w palenisku, obok leżał krzemień i żelazne krzesiwo, oraz trójokie dzieło młodzieńca.
Kah chwilę obserwował w milczeniu jak ojciec krzesze iskry na hubkę i ostrożnie przenosi żar do paleniska. Już po chwili w kominku zaczęły pełgać nieśmiałe płomienie, które stopniowo rozrastały się, obejmując kolejne szczapki jasnego drewna.
Ghork wstał, chwytając drewnianą figurę i unosząc ją na wysokość oczu w wyprostowanej ręce.
— Ten ptak — powiedział. — Skąd wiedziałeś jak one wyglądają?
Pytanie nie miało najmniejszego sensu. Jak to skąd. To tylko ptak. Większość cech można sobie wykoncypować. Ale coś odpowiedzieć wypadało.
— Ja nie…
— To cholernie ważne — przerwał mu starszy mężczyzna. — To prawdopodobnie ważniejsze niż ta cholerna dyskusja ze Starszymi. To z całą pewnością ważniejsze nawet niż moje życie.
Kah’shlika wytrzeszczył oczy.
— Moje ręce jakby… — zaczął niepewnie. — Zrobiłem to nieświadomie.
Ojciec patrzył na niego przez chwilę badawczo, ale w tym spojrzeniu czaiło się coś jeszcze, coś czego nigdy wcześniej tam nie było. Minęło kilka minut kompletnej ciszy, którą przerwał ciąg dziwnych wydarzeń.
Najpierw Ghork cisnął figurkę w płomienie, teraz już radośnie trzaskające w palenisku, co wywołało zduszony okrzyk oburzenia Kaha, który natychmiast przerodził się w krzyk przerażenia, gdy wszystkie okna i drzwi w izbie jednocześnie otworzyły się z trzaskiem. Wiatr, który wdarł się do chaty, zawirował i podsycił płomienie, które zapłonęły najczystszą bielą i natychmiast zgasły. W palenisku pozostał jedynie popiół.
Obaj mężczyźni wpatrywali się w szare pozostałości po drewnie i ogniu.
— Pakuj się — rzucił starszy z nich.
— Co?
— Może nic się nie stało i szybko będziesz mógł wypakować rzeczy z powrotem, a może też być tak, że będziesz musiał ruszyć na północ.
— Co?
— Nie zapomnij przygotować swojego łuku i wszystkich strzał, które jeszcze do czegoś się nadają. Będzie ci też potrzebny dobry nóż do oprawiania zwierzyny, bo nie sądzę żebyś dotarł do Kudnah szybciej niż za dwa tygodnie, a lepiej żebyś unikał spania po cudzych chatach.
— Co?
Patrzyli na siebie nieco ponad moment, może nawet chwilę.
— Ale co to…
— Samo imię tych ptaków jest zakazane przez Słowa Mocy, niech to ci wystarczy — głos Ghorka był zimny i twardy. — Jeśli nie zdążyłem, to z tej wioski niewiele zostanie. Niestety wielce prawdopodobne, że Słudzy z Junal wyruszą jeszcze dziś o zmroku. W takim wypadku będą tu najdalej jutro. Jeśli mamy szczęście przytrzyma ich biurokracja i dotrą najdalej za tydzień. A teraz idź!
To był dziwny tydzień.
Nie tylko ojciec Kaha zdawał się traktować go inaczej. Robili to także Starsi, co akurat dało się łatwo wyjaśnić (Ghork spotkał się z nimi tuż po spaleniu figurki czarnego ptaka). Czemu jednak wszyscy mieszkańcy wioski, nawet jego przyjaciele, zachowywali się jakby był zaraźliwie chory? Mało tego. Kiedy myśleli, że nie patrzy, przyglądali mu się uważnie, jakby się obawiali, że zaraz rzuci się na nich z nożem. To był czysty absurd! Zwłaszcza, że zignorował swego ojca i wcale nie nosił przy sobie noża. Niby co groziło mu w wiosce? Ale jednak… Te wszystkie spojrzenia…
Przez cały tydzień dało się zauważyć coraz więcej przejawów przygotowań do zbliżającego się święta. Kulminacja nastąpiła na dzień przed Ostatnią Nocą Jesieni - Lurvaz. Rano powitał Kaha chłodny powiew wlewający się przez otwarte przez ojca okno. Obaj mieli dużo do zrobienia. Szybkie śniadanie, nakarmienie kur i owiec, uprzątnięcie chaty, przyozdobienie jej zeschłymi gałęziami i kiściami jarzębiny, a potem koniecznie kilka godzin w lesie spędzonych na wyszukiwaniu martwych drzew, które nadawały się na drewno do świątecznych palenisk.
Zaczynali jeszcze przed świtem, więc kiedy wrócili prowadząc wierną klacz Miarkę, dzielnie ciągnącą zaprzęgnięty wóz z drewnem, było krótko po południu. Zaćmione słońce świeciło swym czerwonym światłem przez cienką warstwę chmur. Większość stosów była już zbudowana, a domy ciężko było rozpoznać - wszystkie zdobne w symbole przemijającej jesieni. Grupka mężczyzn zajęta była stawianiem wielkiego namiotu, który od zachodu do końca obchodów będzie służył za kuchnię wszystkim kobietom, które teraz odpowiedzialne były za wyżywienie pracujących i pilnowanie by nie zapominali się nawadniać. Po odstawieniu ładunku we wskazane miejsce, Ghork został szybko wciągnięty w prace przy kuchni, a Kah zaciągnięty do pomocy przy zdobieniu kapliczki na wzgórzu. Większości mieszkańców już przeszło podejrzewanie młodziana o najgorsze zamiary, ale w rozmowach nadal wyczuwało się napięcie, choć tym razem pełne radosnego wyczekiwania.
— Ładnie ci to wyszło — rzucił Marak, patrząc na koronę z jarzębiny i zeschłych winogron, którą Kah nałożył na głowę Matki Lasu.
— Tak! Mógłbyś uczyć panny splatać wianki na Lafalun!
To Piver dołączył do nich, po uprzątnięciu niewielkiego budynku kapliczki, za który już zabierało się kilka dziewcząt, by przyozdobić wejście. Wszyscy się roześmiali, z Kahem na czele. Brakowało mu tej radości przez ostatni tydzień, więc cieszyły go nawet zwykłe docinki, jakimi zwykle wymieniali się z przyjaciółmi. Zebrali resztki ozdób, które nie sposób było wykorzystać nawet do zwykłego stroika na stół, uprzątnęli co zostało do uprzątnięcia i ruszyli w stronę wioski. Właśnie wtedy ich uwagę przykuł nadjeżdżający od południa wóz o kolorowym dachu, ciągnięty przez myszatego konia. Na zydlu siedział mężczyzna w szaro-brązowym płaszczu.
— Handlarz! — wykrzyknął Piver i całą grupą puścili się biegiem w stronę głównego placu.
Kiedy dobiegali na miejsce, plac już był pełny biegających i krzyczących z podniecenia dzieci, dorosłych spoglądających, czy na wozie są wszystkie rzeczy, które potrzebują kupić, a kilku ciągło niewielkie wózki ze swoimi wyrobami.
Kah rozpoznał handlarza. To Bugon Verh. Mężczyzna miał krótko przystrzyżone, ciemne włosy, w których pobłyskiwały siwe włosy, bystre, brązowe oczy, haczykowaty nos i wąskie usta, wiecznie wykrzywione w uśmiechu, który obejmował tylko połowę jego twarzy, druga połowa była prawie nieruchoma (we wsi mówiło się, że przemroziło mu nerwy twarzy, czym nie jedna matka straszyła teraz dzieci, które zimą odmawiały zakładania szalika). Zwyczajem wszystkich handlarzy, nosił płaszcz o dziesiątkach kieszeni, wykonany z wełny ziemistego koloru, przyozdobiony rozmaitymi metalowymi przypinkami, stanowiącymi swego rodzaju informację jakiego rodzaju produkty sprzedaje. U jego boku spoczywała skórzana torba z mosiężnymi zapięciami. Torbę przypinało się pasem w biodrach i dodatkowo zabezpieczało kolejnym pasem obejmującym nogę w udzie, to w niej miał nosić monety i inne metody płacenia za dobra i usługi. Drugą, większą torbę podnosił właśnie z zydla i przekładał jej pas przez ramię. Tę zdobiły plecionki z rzemieni, a zawierała drobne przedmioty, które można szybko sprzedać lub wymienić - figurki, ikony i podobne. Mocne skórzane buty nosiły znamiona lat wędrówek po rozmaitych terenach i wielokrotnych napraw. Całości ubioru dopełniał szerokoskrzydły kapelusz przyozdobiony haftem przedstawiającym koła wozu - symbol cechu handlarzy.
— Spokojnie, ludzie. Spokojnie — powiedział zsiadając z wozu.
A co to był za wóz! Solidnie wykonany, z ciemnego i mocnego drewna. O dachu przyozdobionym skrawkami wodoodpornego materiału, w barwach każdego odwiedzonego kraju, regionu, miasta i wsi (Kah rozpoznał biało-zielony fragment symbolizujący Śródlesie, oraz czerwono-czarny skrawek miasta Junal). W ścianach wozu znajdowały się zamykane na klucze szafki i szuflady zawierające wszelkie dobra na handel: garnki, igły, nici, suszone owoce, książki (jeśli akurat udało się jakieś zdobyć), barwniki i temu podobne.
Mieszkańcy zdążyli zasypać Bughona pytaniami o najróżniejsze produkty jeszcze zanim jego stopy dotknęły wilgotnej gleby placu. Podniósł obie dłonie w uspokajającym geście. Z jego twarzy nie znikał uśmiech.
— Spokojnie — powtórzył. — Czego w pierwszej kolejności trzeba?
— Wieści! — odezwał się spokojny głos Opiekuna, Dervisa Barna.
— Wieści — handlarz zagwizdał przez zęby. — A to odpalę wam, drodzy, za darmo – powiedział stając jedną noga na stopniu drabinki. — Daleko na południu, trwa wojna klanowa. Dwa rody biją się o ziemie przygraniczne, a to dlatego, że bracia bez ojca wychowani nie zaznali ojcowskiej ręki, to i po śmierci wuja obaj chcą więcej niż prawo przewiduje. Przymrozki wcześniej niż zwykle kraj nawiedziły i mieszkańcy miast za granicami lasów obawiają się głodu na zimę, bo i zbiory w tym roku mieli liche – czuć było, że Bughon Verh rozminął się z powołaniem. Wielu powtarzało, że powinien być bardem, ale kto urodził się synem największego kupca w tej części świata, ten na kupca wyrośnie. – No i chmary ptaków, czarnych jak noce Kheir, które zawitały na południu i wywołały poruszenie wśród Inkwizycji. W Junal wręcz do mobilizacji doszło, ale póki co nikt kierunku wymarszu nie zna.
Przez większość czasu Ghork stał obok Dervisa i słuchał z umiarkowanym zainteresowaniem, ale kiedy handlarz poruszył temat czarnych ptaków, obaj spojrzeli po sobie z pełnym zrozumieniem i Opiekun przerwał temat.
— O tym rozprawiać na przestrzeni nie będziemy — powiedział. — Mości Bughonie, jak już sprzedacie co sprzedać się da i kupicie co kupić możecie, zawitajcie do karczmy. Porozmawiamy przy kuflu w moim pokoju.
Po tych słowach odszedł, ale Kah zauważył, że zaczepiał każdego członka Starszyzny, jakiego udało mu się wypatrzyć i szeptał mu coś do ucha.
Tymczasem reszta mieszkańców rzuciła się w wir zakupów. Ponownie zrobiło się głośno. Ale w miarę jak ludzie dokonywali targu, rozgardiasz cichł. Kah i jego koledzy poświęcili ten czas na szybkie przeglądanie nielicznych książek, których tytułów wcześniej nie widzieli. Wszyscy zgodnie okrzyknęli, że trzeba się złożyć na "Podróże Mufira Szarego", których autorem miał być, a jakże, Mufir Szary. Tak też zrobili, ale kiedy grupka zajęła się dyskusjami o tym czy zanieść książkę do karczmy, czy od razu ją wypożyczyć, Kah przeglądał drobiazgi w jednej z otwartych szuflad.
— Znalazłeś coś dla siebie?
Niemal upuścił trzymany właśnie złoty medalion przedstawiający twarz kobiety. Verh podszedł do niego tak cicho, że zupełnie nie zauważył.
— Nie. Tak tylko oglądam. Nie byłoby mnie stać na nic więcej niż drewniane ozdoby, a te mógłbym wykonać sam.
Handlarz przyglądał mu się uważnie przez chwilę, a potem z tej samej szuflady wygrzebał lśniący srebrem wisior na rzemieniu. Wisior wyglądał jak niewielka czaszka jakiegoś ptaka o długim dziobie. Nie rozpoznawał w niej żadnego z lokalnych gatunków.
— Weź to — powiedział Bughon, wciskając wisior w dłoń Kaha. — Mówią, że chroni tego, kto go nosi. Nie wiem czy to prawda, ale raczej nie zaszkodzi.
— Ale ja nie mam...
— I nie potrzebujesz pieniędzy. Daję ci go. Pamiętam jeszcze jak zeszłej wiosny naprawiałeś koło mego wozu, kiedy tuż przed Śródlesiem najechałem pechowo na kamień. Nie podziękowałem wtedy jak należy. Także teraz ty nie dziękuj. Nie wypada. No... Zmykaj — dodał, klepiąc się po biodrach. — Muszę porozmawiać z Opiekunem i, zdaje się, resztą Starszyzny.
Po tych słowach pozamykał ostatnie otwarte szafki i szuflady i ruszył w stronę karczmy „Mała Pasieka”.
Kah natomiast ruszył leniwie w stronę lasu, licząc na chwilę spokoju i ucieczkę przed spojrzeniami tych nielicznych, którzy jeszcze żywili niewyrażoną słowami urazę. Znał te ścieżki jak własną kieszeń, a może nawet lepiej. Wijąca się sieć wydeptana przez mieszkańców i dzikie zwierzęta nie miała przed nim żadnych tajemnic. Wiedział gdzie chce trafić i która droga będzie najlepsza. Po drodze zatrzymał się przy potoku, gdzie mógł spokojnie obmyć się z pyłu, który go osiadł przy pracach. W końcu jednak dotarł do celu - niewielkiej polany. Spojrzał w górę, na rozgwieżdżone niebo i wyciszył myśli, pragnąc rozkoszować się spokojem tego miejsca.
Ale spokój nie nadchodził. Zamiast tego dziwna obawa zaczęła rodzić się w jego sercu, a nie trwało długo zanim zrozumiał skąd się wzięła. Nie było słychać ptaków. O tej porze roku nie było ich dużo, ale zawsze słyszało się kosy, szpaki, czasem nawet sowy. Tymczasem, nad lasem zaległa głucha cisza. Cisza, która chłodem wlewała się w serce Kaha. Miał już zbierać się do powrotu kiedy ze wszystkich stron uderzył w niego wiatr. Lodowaty podmuch zachwiał nim i powalił na ziemię.
Oszołomiony nietypową sytuacją niemal zignorował nowe odczucie - ktoś chwycił go pod pachę i ciągnął do góry.
— To nie czas na wylegiwanie się, chłopcze.
Kah ledwie stanął na nogi, a już niemal ponownie wylądował na czworakach. Głos był niski i przyjemnie brzmiący, ale czaiła się w nim jakaś ukryta groźba. Kiedy chłopak opanował się na tyle, by podjąć świadome działanie, obrócił się i spojrzał na nieznajomego. Prosty, szary płaszcz ukrywał szczegóły sylwetki niskiego mężczyzny. Kaptur płaszcza naciągnięty był na głowę, co w tych warunkach sprawiało, że całą twarz skrywał cień. Na ile Kahowi mogło się cokolwiek wydawać, nieznajomy miał dość bujny zarost.
— Czy działo się coś od czasu, gdy spaliliście figurkę?
Pytanie tak go zaskoczyło, że przez chwilę Kah otwierał i zamykał usta nie wydając z siebie głosu. Skąd ktokolwiek mógł to wiedzieć?
— Skąd ty... To znaczy jak...
Nieznajomy prychnął i zaczął obchodzić Kaha, jakby mu się uważnie przyglądał.
— Wiem dużo rzeczy — powiedział po dłuższej chwili milczenia. — Wiem, że masz na imię Kah'shlika, syn Ghorka i Emyniel. Wiem, że tydzień temu wyrzeźbiłeś statuetkę czegoś, czego nie ośmielę się nazwać. Zrobiłeś tym niemałe zamieszanie na południu. Statuetkę spalił twój ojciec. Od tej pory mieszkańcy pilnie cię obserwowali, choć nikt nie przyznał się, że to na polecenie Ghorka. Teraz do miasta przybył handlarz i podarował ci amulet ochronny. Dziwnym zbiegiem okoliczności amulet to odlana ze srebra czaszka tego samego stworzenia, które wyrzeźbiłeś.
Jeśli cisza jest dźwiękiem, to ta była najgłośniejsza ze wszystkich jakie Kah przeżył do tej pory. Jego własny oddech zdawał się szumem wichru wśród drzew. Gdzieś w oddali trzasnęły zeschłe gałązki, ale Kah'shlika mógłby przysiąc, że to piorun uderzył pobliskie drzewo.
— Nie mamy wiele czasu — jak na kogoś w pośpiechu, nieznajomy mówił niezwykle spokojnie. — Jak na razie jesteś niezwykle nieostrożny. Sam niedługo się przekonasz, że czyny, nawet nieświadome, mają swoje konsekwencje. Dlatego jeśli cokolwiek z tego spotkania masz zapamiętać, zapamiętaj te dwie rzeczy.
Podszedł do Kaha tak blisko, że młodzieniec poczuł nieprzyjemną woń oddechu obcego. Pod kapturem błysnęły rdzawo tęczówki.
— Gdy nadejdzie wiatr, nie stój na jego drodze.
To stwierdzenie było tak enigmatyczne i tak nieoczekiwane, że Kah aż zachłysnął się własną śliną. Nieznajomy odczekał chwilę, aż młodzieniec przestanie się krztusić.
— I nie bój się cienia, bo w nim rodzą się ścieżki światła.
Kah'shlika zamrugał.
— Co to w ogóle znaczy? — wykrzyknął. — Tak mawiają co najwyżej wróżki w bajkach dla dzieci! Mógłbyś być bardziej konkretny?
Ponownie trzasnęły gałązki, ale tym razem znacznie bliżej i jakiś głos zawołał "Kah?!". Chłopak odwrócił się instynktownie w stronę głosu, a kiedy spojrzał ponownie na swego dziwnego rozmówcę... Nie było żadnego rozmówcy.
— Kah — to Marak wyszedł na polanę. — Tak myślałem, że cię tu znajdę. Słyszałem jakieś głosy. Z kim rozmawiałeś?
— Ja właśnie... — zaczął. — Nie wiem. Nie ważne. Wracajmy.
W końcu nadeszła Ostatnia Noc Jesieni — Lurvaz. Ledwie półtorej miesiąca dzieliło ich od zimowego przesilenia. Święto miało dwojaki charakter. Z jednej strony był to dzień smutku. Kończyła się jesień, nadchodziła najzimniejsza część roku. Z drugiej, był to czas radości. Zgodnie z wierzeniami, nie można zaczynać nowego rozdziału smutkiem, bo pieczętowało to jak cała reszta tego rozdziału będzie wyglądała. Naturalnie, pora roku była uznawana za rozdział w biegu dni.
Tak więc rano zaczęły się Procesje Ciszy. Wszyscy mieszkańcy zebrali się na północnym krańcu Śródlesia, dzierżąc jarzące się żagwie. W całkowitej ciszy przemaszerowali powoli całą długość drogi biegnącej przez wioskę, aż do jej południowej granicy. Żagwie zawsze miały najróżniejsze kształty, dlatego Kah chętnie obserwował co przygotowali inni uczestnicy procesji. Wydawało mu się chwilę, że ktoś przyniósł żagiew przedstawiającą tajemniczego ptaka, którego figurkę wystrugał ponad tydzień temu, ale kiedy spojrzał w tę stronę ponownie, nie zauważył niczego takiego.
Później nadeszła pora na Wróżby. Wszyscy, którzy od ostatniego Lurvaz ukończyli piętnasty rok życia, obowiązkowo odwiedzali Wiedmę — kobietę najbieglejszą w leczeniu i czytaniu znaków natury. Osoba poddawana Wróżbie przynosiła żagiew, którą niosła w procesji, a Wiedma używała pozyskanego z niej popiołu do przepowiadania przyszłości. Kah doskonale pamiętał własną wróżbę, dość rozczarowującą. "Odlecisz". Tyle powiedziała ówczesna Wiedma — pani Mush, a i to dopiero po kilku minutach wpatrywania się w plamę popiołu z przerażeniem. Podczas gdy jego koledzy i koleżanki dowiadywali się jakichś cech swoich przyszłych małżonków, albo co osiągną, on dowiedział się, że odleci. Skrzydła jednak jakoś nie chciały wyrosnąć przez ostatnie dwa lata.
Tańce zaczęły się tuż po porze obiadu. Muzyka rozbrzmiewała tak głośno, że ptaki zamieszkujące pobliskie drzewa podniosły wrzawę i odleciały w dalsze rejony, by zaznać choć odrobinę wieczornego spokoju. Czerwona poświata czarnego słońca powoli przygasała, a ono samo chowało się za odległymi szczytami gór. Z rozpalanych ognisk podnosił się zapach ziół, mających odstraszać złe duchy. Stopniowo pierwsze pary młodzików znikały gdzieś w ciemnych zakamarkach, by powrócić wśród chichotów i dołączyć do tańczących.
Niemal na komendę, gdy ostatnie czerwone promienie słońca zgasły, ludzie zaczęli zbierać się przy palikach, na których opierali kije z nadzianymi kawałkami mięsa. Zaczął się czas historii. Choć zaczynali zwykle młodsi, szybko ustępowali oni miejsca starszym. Złotą regułą było, że im starszy mieszkaniec wioski, tym ciekawsze rzeczy opowiadał, dlatego dzieci najchętniej siadały właśnie przy takich osobach.
— Myślę, że rano możesz się rozpakować — odezwał się półgębkiem Ghork, pomiędzy kęsami pieczonej jeleniny i ignorując rozbrzmiewającą setny raz historię o tym, jak to Starszy Amal w pojedynkę pokonał dwa niedźwiedzie (w co i tak nikt nie wierzył).
Kah nie odpowiedział, ale nie był w stanie powstrzymać uśmiechu. Dobra wiadomość podsyciła obecny już wcześniej głód, więc sięgnął po kij, na którego końcu smakowicie skwierczało mięso z podgardla dzika.
Właśnie w tym momencie na paliku, centymetry od jego dłoni, wylądował czarny ptak rozmiarów myszołowa. Obrzucił Kaha uważnym spojrzeniem błyszczącego oka, otworzył dziób i wydał z siebie głęboki dźwięk przywodzący na myśl skrzypienie drzwi.
Rozmowy przy ognisku ucichły. Wszyscy zdawali się wpatrywać w ptaka, który jakby na to czekał, bo rozłożył skrzydła i skłonił głowę, po czym poderwał się, obleciał głowę Kah’shlika i odleciał w stronę północy.
— Idź po łuk! — wrzasnął nagle Ghork, zrywając się na nogi i wyciągając spod płaszcza krótki miecz.
Mężczyźni, którzy siedzieli obok, również sięgnęli po broń i utworzyli szereg z ojcem Kaha. Chwilę później krzykiem podrywali kolejnych, którzy nie zadawali pytań i przyłączali się: „Wróg! Bronić domostw!”.
Kah’shlik mógł być za głupi żeby rozumieć co się dzieje, ale nie wystarczająco głupi by zignorować bezpośredni rozkaz. Pobiegł więc po łuk co sił w nogach. Chwilę później stał już w szeregu łuczników, z nałożoną na cięciwę strzałą.
Zapanowała nerwowa cisza, w której skrzypienie skurzanych ubrań i nerwowe szarpnięcia łuku były głośne jak huk gromu. Szum ognisk wydawał się odległy i stłumiony jakby płonął gdzieś za niewidzialną ścianą. Ucichły wszystkie nocne ptaki, nie odzywał się żaden świerszcz. Nic więc dziwnego, że kiedy pierwsze odległe dźwięki, obce dla tego terenu, dotarły do uszu łuczników, wszyscy jak na rozkaz naciągnęli łuki.
Kah czuł się dziwnie. Wioska nigdy wcześniej nie była atakowana, teraz jednak zbroili się jak na przybycie zbrojnej bandy. Dziwne wrażenie, jakby mrowienie wewnątrz czaszki wypełniło jego świadomość, a chwilę później targnął nim dziwny skurcz w okolicy brzucha. Wyuczony latami polowań odruch kazał mu utrzymać pozycję, ale na chwilę stracił z oczu punkt, w który celował. Potem, równie niespodziewanie, obraz przed jego oczami się zmienił. Szybował w powietrzu, a przed sobą miał mur ludzi mierzących do czegoś między drzewami. W tłumie wypatrzył samego siebie i przez ułamek sekundy dojrzał zdumienie na własnej twarzy. Przeleciał tuż nad górnym rogiem swego łuku i niczym niewypuszczona jeszcze strzała pomknął prosto do lasu. Zdziwiło go jak wyraźne wydają się wszystkie krawędzie drzew i krzewów, dostrzegł nawet samotną wiewiórkę umykającą przed czymś, czego dostrzec nie potrafił. Wszystko wydawało się też znacznie bardziej barwne, jakby widział kolory, które do tej pory nie istniały.
A potem, jak zjawy z koszmaru, z mroku wyłoniły się postaci. Ich czarne, skórzane zbroje zdawały się migotać blado w słabym świetle gwiazd, raz po raz wydobywając z mroku nikły zarys emblematu oka nad trójkątem. Wiodąc oddział, na karym koniu siedział mężczyzna o imponującej sylwetce, ukryty pod płaszczem z czarnego futra. Kapelusz na głowie rzucał na twarz szeroki cień, przykrywając każdą jego rysę. Kah, czymkolwiek teraz był, przeleciał tuż obok ucha nieznajomego i… Znów był w swoim ciele. Zmęczony jakby właśnie przebiegł całą oglądaną trasę, ale nieruchomy. Wiedziony odruchem zmienił nieco ułożenie łuku i wypuścił strzałę.
Brzęk puszczonej cięciwy i szum lotek odezwały się tak głośno, że praktycznie każda osoba w szeregu obróciła głowę w stronę młodzieńca, a oczy podążyły za śmiercionośnym kawałkiem drewna. Mięsisty i jakby wilgotny odgłos uderzenia świadczył, że strzała sięgnęła celu. Po chwili ciszy dał się słyszeć dźwięk przypominający wór piachu rzucony na ziemię, a w ślad za nim podniósł się ryk wściekłości i z ciemności zaczęły wylewać się postaci w czarnych zbrojach.
Nikt nie czekał na rozkazy. Deszcz strzał zmiótł pierwsze dwa szeregi najeźdźców. Kolejnymi zajęli się ci z mężczyzn, którzy mieli przy sobie jakąkolwiek broń na krótki dystans. To wystarczyło. Napastników było niewielu i nie przeżył żaden.
— To Cienie Abaddonu — mruknął kowal Parak, mrużąc w zamyśleniu oczy i dotykając emblematu na zbroi. — Ale pierwszy raz widzę żeby atakowali w takim nieładzie. Normalnie ten oddział zmiótłby nas z powierzchni ziemi.
— Może to wyjaśni zagadkę!
Spomiędzy drzew wyszedł Marzakh. Prowadził karego ogiera, a drugą ręką za czarny, futrzany płaszcz wlókł ciało łysego mężczyzny w drogich szatach z czarnego jedwabiu. Kimkolwiek był, w jego lewym oczodole ziała krwawa dziura.
— Mroczny urok!
Do oględzin ciała dostojnika dołączył Ghork. Sprawdził dokładnie kieszenie mężczyzny, po czym wstał i podrapał się po głowie.
— Wydłubałeś mu oko? — rzucił pod adresem Marzakha.
— Wyjąłem strzałę twojego syna — wyjaśnił tamten pokazując zabójczy pocisk. Gałka oka utknęła na grocie. — Dobry strzał. Szczególnie, że oddany praktycznie na ślepo. Gdyby nie fakt, że ubił podwiązanego inkwizytora, pewnie bym go teraz łajał za nieutrzymanie strzały w gnieździe.
Spojrzenia Kaha i jego ojca spotkały się. Młodzieniec miał niejasne wrażenie, że Ghork dostrzega w tym wypadku coś więcej niż pozostali. Czy mężczyzna wiedział coś więcej o tych dziwnych ptakach? Czy to jakiś rodzinny sekret? Może ma jakiś związek z jego matką?
— Kah! Mówię do ciebie!
Ostry ton ojca wyrwał chłopaka z zamyślenia.
— Pomóż nosić ciała. Musimy to wszystko spalić. Nie bierz nic dla siebie, choćby nie wiem jak ładnie wyglądało. Ja w tym czasie przygotuję wszystko na rano.
— Na rano?
— Opuszczasz wioskę. Nie możemy ryzykować.
— CO?!
Teraz już wszystkie oczy były zwrócone na nich. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, obaj milczeli, w końcu przemówił Ghork. Głos mu lekko drżał, ale był cichy jak pomruk odległej burzy.
— Chciałbym mieć więcej czasu i móc wyjaśnić. Udasz się do Kudnah.