Po Przewrocie Mehdyevo świat stał się schronieniem dla niezliczonych potworności, których istnienia nie sposób objąć rozumem. Ich formy, cele i sposoby egzystencji wymykają się ludzkim pojęciom, ale jedno pozostaje niezmienne – wszystkie żywią się naszym strachem i krwią.
Ergin Yancy, „Zapomniane dzieci nocy”
Kah walczył całym sobą żeby nie rzucić się pędem i odbiec tak daleko od młyna jak to możliwe. Każdy cal jego ciała mówił, że to nie jest bezpieczne miejsce. Ktokolwiek siedział teraz w środku, nie mógł być przyjacielem. Niemniej, nie było wyboru. Pochodnie musiały się kiedyś wypalić, a wtedy zostaliby sami, w ciemnym lesie tętniącym życiem, które tylko czekało na ich błąd. Wilki, które wcześniej słyszeli, mogły być bliżej niż sądzili. W oddali odezwał się przeciągły, niepokojący dźwięk – coś między jękiem a skowytem, który przyprawił Kaha o dreszcze. Wiedział, że spotkanie w młynie mogło okazać się mniej groźne niż pozostanie na otwartej przestrzeni.
— Musimy wejść — wyszeptał Marak, niemal niesłyszalnie. Jego oczy błyszczały w ciemności, a dłonie mocniej zacisnęły się na trzonku topora. Widać było, że mięśnie ma napięte, jakby szykował się do skoku.
Kah skinął głową. Serce waliło mu jak młotem. Podnieśli broń i powoli ruszyli w stronę wejścia, starając się stawiać kroki najciszej, jak tylko potrafili. Stare deski stopni zdawały się skrzypieć głośniej niż powinny, wiatr znów wciął się w konary drzew jakby jego gwizd miał być ostrzeżeniem przed tym, co czekało wewnątrz.
Gdy dotarli do drzwi młyna, Kah zatrzymał się, a Marak wyciągnął rękę i delikatnie pchnął spróchniałe drewno. Drzwi skrzypnęły cicho, ale w panującej dookoła ciszy brzmiało to jak krzyk. W środku, w ciemnościach rozjaśnianych jedynie skąpym, rozedrganym blaskiem płomieni, unosił się zapach gotowanej strawy. Był intensywny, ciepły, jakby nieco metaliczny, ale natychmiast zareagowały ich trzewia, dając znać, że już czas uzupełnić to, co wyrzucili w spalonej wiosce.
Przez wąską szczelinę widzieli cień, którzy poruszył się przy ognisku rozpalonym na środku izby. Postać siedziała zwrócona plecami do wejścia, otulona czymś co wyglądało jak szary, poszarpany płaszcz. Poruszyła ręką. Ruch powolny, spokojny i rytmiczny, jakby właśnie mieszała w kociołku.
Marak obrócił głowę w stronę Kaha.
— Jeden — wyszeptał. — Ale kto wie, co jeszcze jest w środku.
Kah przełknął ślinę. Nie mogli tak po prostu wparować do środka i zaatakować – zresztą, nawet nie wiedzieli z czym mają do czynienia. Alternatywą było wycofać się, ale las był nie mniej przerażający niż ta nieznana istota.
Nagle postać zamarła, a po chwili odwróciła się w ich stronę. Cień kaptura skrywał twarz, ale Kah poczuł jakby coś trafiło go w tył głowy i wiedział, że spojrzenie padło na niego. Poczuł narastającą falę paniki – zostali zauważeni.
— Wejdźcie — odezwał się nieznajomy. Głos miał męski, cichy, ale było w nim coś niepokojąco znajomego. — Noc jest niebezpieczna. Nie warto czekać na zewnątrz.
Kah poczuł jak jego nogi zaczynają drżeć. Zimny pot spływał mu po plecach. Ręka trzymająca strzałę ześliznęła się z cięciwy. Obok niego, Marak mocniej zacisnął palce na toporze, aż pobielały mu knykcie i to on przerwał milczenie.
— Czy jest tu ktoś jeszcze? — zapytał ostrożnie, głos mu nawet nie zadrżał.
Nieznajomy nie odpowiedział od razu. W milczeniu wskazał na kociołek.
— Najedzcie się, jeśli potrzebujecie. Nie mogę zdecydować za was, co jest bardziej niebezpieczne – ja, czy to co czai się w lesie.
Spojrzeli po sobie. Kah był już gotów skoczyć w ciemność, ale zanim zebrał się w sobie, Marak już wkroczył do środka. Nie było więc rady.
Kamienna podłoga pokryta była grubą warstwą kurzu i popękanymi kawałkami gontu, nie licząc sporego, wysprzątanego okręgu na środku izby, w którego centrum radośnie trzaskało ognisko. Ogniskiem były dwie kłody między którymi rozpalono ogień, kłody ścięto z jednej strony tak, by tworzyły płaską powierzchnię, na której spoczywał bulgoczący leniwie kociołek o płaskim dnie. Dym unosił się i krążył pod sufitem przyozdobionym licznymi pajęczynami. Tam i ówdzie leżały porozrzucane rzeczy: obdarte worki, potłuczone naczynia, a w jednym z ciemnych rogów spoczywała prosta, ale duża skrzynia, którą na pewnym etapie ktoś próbował przerobić na prowizoryczne łóżko.
Usiedli po przeciwnej stronie paleniska niż nieznajomy. Z początku całą ich uwagę przykuwała zawartość – ciemnobrązowa masa, z pływającymi kawałkami mięsa, warzyw i ziół. W końcu jednak podnieśli wzrok i zauważyli, że światło ogniska odsłoniło twarz przypadkowego gospodarza. Twarz gęsto pokrytą szaro-burym futrem, z krótkim nosem, po którego obu stronach błyszczały oczy koloru rdzy, z tęczówkami zajmującymi całą widoczną powierzchnię oka, co rodziło bardzo zwierzęce skojarzenia. Teraz też zauważyli, że futrem pokryty jest również wierzch jego dłoni.
Kah rzucił się na czworakach za siebie, osłaniając się jedną ręką jakby przed atakiem, który nigdy nie nadszedł. Marak natomiast poderwał się na równe nogi i chwycił pewnie topór, którym mierzył w istotę.
— Kim... — zaczął. — Czym jesteś?
Nieznajomy uśmiechnął się, co odsłoniło częściowo zestaw białych zębów bardzo podobnych do ludzkich, ale jakby mocniej zaostrzonych.
— Zacznę od tego przerwanego pytania — powiedział, zdejmując kaptur. W jego uszach czaiło się coś kociego, ale były rozstawione szerzej, mniej więcej tam, gdzie spodziewaliby się ich u człowieka. — Nazywam się Grumgrurr Rath. Czy może raczej Rath Grumgurr, układając imię na modłę waszej rasy. Jestem bruganem.
— Czym? — zaskoczenie i ciekawość wygrały i Kah opuścił rękę, patrząc w oczy dziwnej istoty.
— Mieszkacie niecały tydzień drogi od gór, a nazwa mojej rasy nie jest wam znana — głos wyrażał smutek, ale uszy uniosły się jak u podekscytowanego szczeniaka.
— Słyszałem o was! — wykrzyknął Marak. — Potraficie rozmawiać ze zwierzętami i wchodzić w tajemne układy z leśnymi duchami. Wasza rasa nigdy nie trzymała się blisko z ludźmi, co wychodziło nam na dobre. Zwykle tworzyliście barbarzyńskie społeczności słynące z okrucieństwa.
Przez chwilę w izbie było słychać tylko trzask ognia i bulgotanie w kociołku, a potem cały młyn zatrząsł się od gromkiego śmiechu Ratha.
— Na trzy zdania, które powiedziałeś, jedno jest obraźliwe, jedno szczerą prawdą. jedno jest zwyczajnie śmieszne — podrapał się za uchem, czemu towarzyszyło lekkie drganie jego stopy. — Na szczęście, w przeciwieństwie do moich pobratymców, podróżowałem dość, by się podobnych bzdur spodziewać. Nie, nasze społeczności nie były barbarzyńskie, a już z całą pewnością nie okrutne. To raczej wasza rasa ma dziwną skłonność do okrucieństwa, której nigdy nie potrafiliśmy zrozumieć.
— Czyli potrafisz rozmawiać ze zwierzętami? — wtrącił Kah.
— Nie, nie potrafię. To właśnie to zabawne zdanie. Szczególnie, że nasza rasa nigdy nie wierzyła w duchy lasu, a żyliśmy w górach. Do dziś żyjemy. Z tego właśnie powodu prawdą jest, że zwykle nie trzymaliśmy się zbyt blisko was. Co ciekawe, w naszych rodzinnych stronach częściej widywano elfy i bogów niż ludzi.
Kah otworzył szeroko usta ze zdziwienia. Marak opuścił topór.
— Bogów? — powiedział siadając ponownie.
— Tak, bogów — potwierdził tamten, ściągając kociołek z ognia, nakładając sobie odrobinę strawy i dając znać, by zrobili to samo.
Wyciągnęli więc swoje miski i łyżki z toreb. Napełnili, jak się zorientowali, gulaszem z królika z ziemniakami. Na dłuższą chwilę jedzenie zajęło całą ich uwagę, jedli więc w milczeniu, a jedynymi dźwiękami były uderzenia drewnianych sztućców o naczynia, radosne trzaskanie ognia i okazyjne mlaśnięcia jedzących.
— Co smakowało tak metalicznie? — przerwał w końcu milczenie Marak.
— Metalicznik — odpowiedział Rath, wydłubując ostro zakończonym pazurem kawałek mięsa, który utknął mu między zębami. — Poprawia jakość snu, choć przyznaję, że ten metaliczny zapach i smak niektórym przeszkadzają.
— Mówiłeś o bogach jakby byli zwykłymi istotami, jak ludzie, lub bruganie — wtrącił Kah.
— Bo tak jest — odpowiedział mu bruganin, rzucając przeciągłe, badawcze spojrzenie. — Praktycznie każdy bóg, o którym kiedykolwiek mogłeś słyszeć, o ile był prawdziwy – był kiedyś człowiekiem.
Marak nie powstrzymał prychnięcia, którego przy najszczerszych chęciach nie dało się wziąć za wyraz zdumienia.
— Tak. Każdy bóg, był kiedyś człowiekiem. Również Yekvan — Rath poskrobał się po brodzie. — Ludzie kiedyś mieli lepszy kontakt z energią tego świata. Każdego dnia rodził się ktoś, kto potrafił władać Pradawną Siłą, albo – jak to nazywała wasza rasa – ktoś o potężnym Duchu. Ludzie tacy tworzyli rzeczy piękne, dokonywali uzdrowień, ale też – nie rzadko – wspomagali się magią w walce, a nawet używali jej do zabijania. Najbieglejsi stawali się niemal nieśmiertelni, kontrolowali rzeczywistość na niezwykłe odległości, a czasem nawet wnikali do ludzkich snów. Były ich łącznie dziesiątki, ale zwykle nie więcej niż czterech, pięciu na raz. Ostatnimi byli Dengh – bóg wojny i łowów, Pceva – bogini mądrości i ochrony, Cubhe – bóg oszustwa i przemiany, oraz Ahaco – bóg snów i śmierci.
Kah miał wrażenie, że Rath szczególną uwagę poświęca jemu. Rdzawe oczy wwiercały się w niego jakby chciały odczytać jego myśli. Miał wrażenie, że jeśli potrwa to jeszcze chwilę, bruganin będzie wiedział o nim więcej niż on sam.
— Ale przecież jeszcze jest Yekvan — powiedział, bardziej żeby przerwać milczenie, niż z rzeczywistej ciekawości.
— To prawda — owłosiona głowa lekko się skłoniła. — Jest. Ale w tamtych czasach znano go pod imieniem, którego zakazał. Tylko jego przeciwnicy go używali, a nałożenie na nie Słowa Mocy, pozwoliło mu ich łatwo wyeliminować. W ciągu ledwie dwudziestu lat na całym świecie nie pozostała bodaj jedna osoba, któraby otwarcie się mu sprzeciwiła. Ale przyjdą tacy. Jeśli wierzyć pogłoskom o ostatniej przepowiedni, czterej bogowie powrócą.
— Słowa Mocy? — Marak zadał pytanie, które cisnęło się Kahowi na usta. To określenie pojawiło się już drugi raz w ciągu tygodnia.
— Tak — odpowiedział tamten tłumiąc ziewnięcie. — Rodzaj czaru, który donosi wszystkim powiązanym kiedy dane słowo zostało użyte. Jakbym nałożył taki czar na swoje imię, to zawsze bym wiedział, że ktoś go użył, a miejsce, w którym wtedy był, jawiłoby mi się jak krwawa chmura... Oczywiście zakładając, że potrafiłbym używać Magii Krwi i miał odpowiednio duży zapas paliwa.
— Magia potrzebuje paliwa?
— Oczywiście. Każda. Ta konkretna – krwi. Magia Ducha – sił umysłowych.
— Jak siły umysłowe mogą być paliwem? — zdziwił się Kah.
— Tak samo jak używasz ich kiedy czegoś się uczysz, szczególnie kiedy wymaga to zapamiętania wielu rzeczy. Pytając mnie o to wszystko też zużywacie siły umysłowe.
Marak zasępił się.
— Co się stanie — zaczął powoli. — Kiedy zużyje się cały zasób?
Rath spojrzał na niego smutno, jakby dobrze wiedział, że chłopak się tego domyśla.
— Umierasz — powiedział lekko drżącym głosem. — Przeciętny człowiek, który nie ćwiczył się w magii, bardzo powoli odnawia swe zasoby. Śmierć z wykrwawienia. Śmierć z wycieńczenia. Żadna z nich nie jest piękna. Żadna nie jest przyjemna.
— Jak w ogóle śmierć może być piękna? — oburzył się Kah. W jego pamięci wciąż wyraźnie powracał widok martwej kobiety.
— We własnym łożu — odpowiedział niedbale Bruganin. — Otoczony bliskimi. Przepełniony spokojem. Zamykasz oczy jak do snu, ale już się nie budzisz.
— Bajki...
— Dla ciebie, chłopcze, to bajki. Dla mojego ludu – wspomnienie spokojniejszych dni — powiedział Rath i ruszył w stronę jednego z mniej zagraconych kątów, gdzie otulił się ciaśniej płaszczem i już po chwili dało się słyszeć pochrapywanie.
Tej nocy nie spali spokojnie. Twarda, kamienna podłoga wydawała się bezlitosna, każda nierówność i wybrzuszenie przypominały ostrze, które wbijało się w ich plecy. Wierzchnie okrycia nie stanowiły dostatecznej ochrony przed chłodem, który przenikał przez nie z łatwością, skutecznie utrudniając odpoczynek. Długo więc wiercili się, próbując znaleźć choć odrobinę wygodniejsze ułożenie, ale z każdym ruchem narastał dyskomfort. Półmrok izby, który początkowo wywoływał w nich senność, z czasem zaczął przytłaczać – wydawało się, że pochłania ich niczym bezdenna otchłań. W końcu zmęczenie, głębsze niż wszystkie niewygody i mrok na zewnątrz, wzięło górę i zapadli w niespokojne sny. Pierwszego ze snów Kah nie pamiętał, ale drugi...
W drugim wędrował granią wysokich gór. Porywisty wiatr targał jego czarne, łopoczące szaty, próbując zrzucić go w przepaść, której dno skrywały gęste obłoki mgły. Wiedział dokąd zmierza. Gdzieś tam, daleko przed nim czeka pałac. Jego nowy dom. Twierdza, której nie zdobył nikt. Budowla wyrosła przed nim nagle. Nie pamiętał kiedy się do niej zbliżył. Nie pamiętał nawet czy kiedykolwiek widział ją póki nie stanął u jej drzwi. Chwycił mosiężną kołatkę i...
TRACH!
— Wstawaj, ty bezużyteczny worku mięsa! Wstawaj!
Ktoś nim potrząsał. Kamienie posadzki wpijały się coraz mocniej w obolałe mięśnie. Do ogniska ktoś dorzucił drew, ale jeszcze jeszcze nie do końca się rozpaliły. Trząsł się z zimna. W drewniane ściany młyna coś uderzało.
TRACH!
Uderzenie mocniejsze niż poprzednie sprawiło, że kilka desek pękło, wpuszczając głęboką czerń ciemności z zewnątrz.
— Chwytaj ten swój patyk i pomóż nam!
Rozejrzał się. Tuż przy nim stał Rath. Zakładał na ręce coś, co wyglądało jak stalowe rękawice zakończone długimi, ostrymi szponami. Marak już był na nogach, w jednej ręce trzymał topór, w drugą chwycił krzesło i zasłaniał się nim jak tarczą.
Poderwał się na nogi, chwycił łuk i nałożył cięciwę. Kołczan przypiął w pasie akurat kiedy bruganin zaczął tłumaczyć swój plan.
— Nie są zbyt inteligentne — mówił, patrząc uważnie w stronę drzwi, w które co chwilę coś uderzało. — Nie są też bardzo silne, inaczej już byłyby w środku. Nie dajcie się ukąsić, bo nie będę wam w stanie pomóc. Potrafią latać, ale słabo skaczą. Kiedy wypadnę przez drzwi, rzucą się na mnie wszystkie. To da wam chwilę na załatwienie przynajmniej dwóch — ustawił się pod drzwiami, kładąc stalowy szpon na klamce. — Gotowi?
— Tak — Marak wysunął się do przodu.
— Gotowy — odpowiedział Kah, zakładając strzałę na cięciwę.
Bruganin nacisnął klamkę. W tym samym momencie coś uderzyło w drzwi i wpadło wprost pod dziwną broń Ratha, która odrąbała głowę napastnikowi. Cielsko natychmiast zwaliło się na podłogę zalewając ją ciemną posoką.
Cokolwiek to było, przypominało trzymetrowego węża, któremu niedaleko za głową (w miejscu, gdzie człowiek ma ramiona) wyrastały dziwne łapy, których wydłużony mały palec połączony był błoną w połowie długości korpusu. Pozostałe cztery palce zakończone były szponami.
Gdy Kah i Marak otrząsnęli się z pierwszego szoku, ruszyli do ataku. Rath już był na zewnątrz. Marak wypadł pierwszy i błyskawicznie rzucił się w prawo, na zwróconego do niego tyłem potwora. Kah przymierzył w istotę, która właśnie skoczyła by zatopić kły w karku Ratha. Wypuścił strzałę, kreatura upadła bezładnie, gdy grot przerwał połączenie między kręgami tuż za głową. Z lewej strony coś pełzło. Zaalarmowane nowym hałasem odwróciło się i zwróciło żółte ślepia wprost na Kaha. Długi pysk rozdziawił się, prezentując trzy rzędy ostrych jak igły zębów, z których skapywała jakaś fioletowa maź. Błysnęło i topór Maraka rozpłatał głowę wchodząc między rozwarte szczęki. Kolejna istota owinęła się wokół atakującego, ale nie zdążyła otworzyć paszczy, bo kolejna strzała Kaha już tkwiła w jej oczodole. Nagle obok niego, jak spod ziemi, wyrósł bruganin, jego broń przebiła na wylot głowę potwora, który był zdecydowanie zbyt blisko.
Krzyk rozdarł noc. To Marak dostał w lewe ramię jednym z ostrych pazurów, który rozdarł kożuch i oderwał kawałek mięsa. Kahem targnęło pragnienie ucieczki, które natychmiast zwalczył. Chwilę później atakujący leżał już na ziemi, z toporkiem wbitym w twardą czaszkę.
— Jeden odlatuje! — dobiegł ich krzyk Ratha, który wskazywał kierunek, przybijając kolejnego stwora do zmarzniętej ziemi.
Kah już nakładał kolejną strzałę. Istota odpełzała, machnęła kilka razy skrzydłami i błyskawicznie wzniosła się w powietrze. Było mało czasu. Odległość szybko rosła. Kah skupił każdą cząstkę swojej woli i wbił wzrok w łeb, który to pojawiał się to znikał przy każdym machnięciu. Kolejny raz zdało mu się, że las stał się nagle niezwykle wyraźny i nie tak mroczny. Tym razem jednak miał pełną świadomość własnego ciała. Nie wiedział czy to sobie tylko wyobraża, ale widział tor lotu strzały. Odległość wzrastała. Wstrzymał oddech. Posłał strzałę. Wypuścił powietrze z płuc niemal dokładnie w momencie, gdy strzała opuściła łuk. Mięsisty dźwięk grotu wchodzącego w ciało, po którym nastąpił głuchy łoskot truchła spadającego na ziemię.
Zaległa głucha cisza, w której ich własne oddechy zdawały się głośniejsze od wszystkiego co do tej pory słyszeli. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk zbliżony do głębokiego, krótkiego skrzypienia drzwi.
— Znowu te czarne ptaszyska! — rozzłościł się Marak. — Może to one je tu sprowadziły? Jaki dziwaczny głos!
— Nazywamy to krakaniem — powiedział spokojnie bruganin, wyciągając truchło swojej pierwszej ofiary z młyna. — I nie wygłupiaj się. Te ptaki nigdy nie stały po stronie Ciemności.
— Jeden pojawił się zanim zaatakowano Śródlesie — w głosie młodego garbarza zabrzmiało oburzenie.
— Ja też się tam pojawiłem — wzruszył ramionami Rath. — Nawet wcześniej, bo poprzedniego wieczora.
— To ciebie spotkałem wtedy w lesie! — Kah w końcu sobie przypomniał skąd zna głos bruganina.
— Teraz się połapał! Tak, to byłem ja.
— Więc może to ty chciałeś nas dorwać? — Marak nie dawał za wygraną.
— Nie jesteś najostrzejszą łyżką w szufladzie... Gdybym chciał was zabić, mogłem to zrobić gdy spaliście.
— Wzbudziłbyś podejrzenia!
— Czyje? Dwóch martwych ciał?
Marak stał chwilę z otwartymi ustami, jakby zamierzając coś jeszcze powiedzieć. Rath czekał grzecznie, aż to nastąpi. Jednak kolejny zarzut nigdy nie nadszedł.
— Cieszy mnie, że próbujesz jakoś znaleźć odpowiedź na nurtujące cię pytania — powiedział spokojnie ich przypadkowy towarzysz. — Jednak szukasz ich w złym miejscu. Odpowiedź zabraliście ze sobą kiedy opuszczaliście domy. A sądząc po tym cudownym strzale... (Naprawdę, gratuluję. Ja już go nie widziałem). Za jakiś czas trafi tu coś jeszcze i będzie próbowało naprawić to, co tym się nie udało.
Milczeli. O co mogło chodzić? Czy ten strzał Kaha naprawdę był w jakiś sposób niezwykły i ściągnął na nich kolejne niebezpieczeństwo? Chcąc przerwać jakoś milczenie zapytał.
— Co to właściwie jest? — kopnął leżące w pobliżu ciało wężowatej istoty.
— Zarven — usłyszał w odpowiedzi. — Szczęśliwe małe wioski, skoro nigdy nie spotkały zarvenów. Te istoty mają dwa cele: znajdź i zabij. No dobrze, trzy. Bo zabijają wysysając krew, którą następnie zwracają do odpowiednich pojemników osoby, która je posłała.
— Przysłano je?
— Tak, przysłano. Zgadywałbym, że to robota inkwizycji z Junal, ale możliwe, że jednak ktoś z Tirvash, bo chyba jesteśmy bliżej tego drugiego. Cel jednak jest ten sam — tu wskazał dłonią Kaha.
— Ale czego oni od niego chcą — Marak podrapał się po głowie. — Kah nigdy, niczym się nie wyróżniał.
— Aż do dnia kiedy nieświadomie wydłubał w drewnie symbol boga snów. A potem trafił Inkwizytora w oczodół zanim ktokolwiek w ogóle był w stanie dostrzec zagrożenie. A potem trafił z łuku zarvena z odległości co najmniej trzydziestu metrów, odległości na jaką nawet ja nie widzę dobrze, a człowiek dawno już nie powinien dostrzegać czegokolwiek w tych warunkach. Rzeczywiście, niczym się nie wyróżnia.
— Co mi jest? — Kaha zaskoczyło jego własne pytanie.
— Nic. Urodziłeś się i powoli wchodzisz w wiek, w jakim kiedy ujawniały się wrodzone zdolności magiczne.
Kah mógłby przysiąc, że jest w tym coś więcej. Pojawienie się Ratha w wiosce, rozległa wiedza jaką posiadał o jego życiu, te dziwne rzeczy o magii. Próbował to jakoś poukładać w głowie, ułożyć jakieś pytanie, na które będzie musiał dostać odpowiedź, która w końcu coś wyjaśni...
— Słuchajcie — powiedział bruganin, robiąc kilka kroków na stopniach do młyna. — Nie zostało nam dużo czasu na sen. Skorzystajmy z tej resztki nocy — coś białego opadło mu na czubek nosa. — W dodatku zaczyna padać śnieg.
Chcąc, nie chcąc. Powlekli się do środka. Rath dołożył nową porcję drewna do ognia. Wszyscy ułożyli się do snu na tyle wygodnie, na ile to było możliwe.
Rano, kiedy się przebudzili, ogień dalej płonął w ognisku – ktoś ponownie dołożył drewna. W młynie było o wiele cieplej niż kiedy zasypiali, choć tam i ówdzie zauważyli kałuże rozpuszczonego śniegu, który napadał przez dziury w dachu. Ramy okien od zewnątrz przykrywała gruba warstwa białego puchu, który uszczelnił wszystkie szczeliny. Również te w dachu były częściowo osłonięte. Rath gdzieś zniknął.
W milczeniu zagrzali trochę wody, do której wsypali zabranych ze sobą suszonych owoców. Podgrzali też suszone mięso i tego rodzaju ciepłym posiłkiem zabili poranny głód. Kiedy przyszedł czas na poranną toaletę, otworzyli drzwi wejściowe. Natychmiast w ich nozdrza uderzył zapach palonego ciała. Kilkanaście metrów od młyna niewielka plątanina czegoś czarnego zdradzała miejsce, w którym bruganin ułożył truchła zarvenów i spalił. Poszli nad rzekę i opłukali dłonie i twarze. Ostre igły chłodu wbijały się w ich skórę, paliły jak żywy płomień. Ponownie skryli się w młynie, w cieple ognia i odczekali aż całkowicie wyschną. Dopiero teraz zagasili ognisko i zebrali swoje rzeczy.
Próbowali z początku ustalić gdzie poszedł dotychczasowy towarzysz, ale ślady były tak pogmatwane, że ciężko było ustalić, które odchodziły do lasu na chwilę, a które nigdy z niego nie wracały. Żadne jednak nie prowadziły w stronę traktu. Pojawiło się też sporo śladów zwierzyny. Rozpoznali tropy wilka, który najwyraźniej sprawdził co zostało spalone i zdecydował, że nie warto się tym interesować. A może po prostu wyczuł w pobliżu ludzki zapach i doszedł do wniosku, że lepiej nie ryzykować? Ostatecznie, zrezygnowani, ruszyli w dalszą drogę.
— Tak w zasadzie, to czemu w ogóle opuściłeś wioskę?
Pytanie rzucone przez Maraka przerwało monotonne skrzypienie śniegu pod ich nogami, kiedy kilka godzin później przedzierali się przez śnieg głęboki do połowy łydki. Ich oddechy zostawiały obłoczki pary. Świat dookoła był czarnobiały, ale na swój sposób przytulny. Monotonię koloru od czasu do czasu przełamywały drzewa iglaste, których zielone igły odcinały się na tle czarnych pni drzew liściastych i białego śniegu. Mimo zimowej aury, las tętnił życiem. Słyszeli miękkie, melancholijne pjui gili, dźwięczne czink-czink bogatki, dynamiczne serie gwizdów i tryli zdradzały obecność strzyżyka, a gdzieś w oddali rozlegał się charakterystyczny stukot dzięcioła.
Kah zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią. Nie rozmawiał na ten temat zbyt wiele ze swoim ojcem. Przez tydzień od pierwszego incydentu do Lurvaz ta kwestia wypłynęła tylko raz.
— Sam chciałbym to zrozumieć — odezwał się w końcu. — Ojciec... Nie potrafił tego dobrze wyjaśnić. Generalnie to faktycznie ma związek z tą figurką, którą wystrugałem czekając przed domem starszyzny.
— Nie potrafił, czy nie chciał?
Sens tych słów dopiero po chwili dotarł do Kaha. Co Marak chciał zasugerować?
— Nie obraź się, ale generalnie dużo rzeczy zastanawiało całe Śródlesie. Nikt nie sugerował nigdy, że Ghork jest złym ojcem — dorzucił szybko. — Ale trochę słów krytyki zawsze padało z ust dorosłych, kiedy myśleli, że dzieci nie słyszą.
— Co ty...
— Ghork nie nadał ci przepowiedzianego imienia. Miałeś trzy lata, oczywiście, może pamiętasz to jak przez mgłę, a może wcale. Imienica została zaproszona przez starszyznę do wioski, aby w końcu można było przestać zwracać się do wszystkich per syn tego, czy córka tamtej. Kolejni rodzice wchodzili do jej wozu z dziećmi i wychodzili obwieszczając nowe imiona — Marak westchnął. — Wtedy weszliście tam i wy. Dało się słyszeć twojego ojca, gdy krzyknął "nie". Było to zaprzeczenie pełne strachu. Służka imienicy posłała po starszyznę. Gdy przybyli, długo debatowali w ciszy, ale nikomu nic nie udało się podsłuchać. Potem wyszliście wszyscy. Ty oczywiście nie rozumiałeś co się dzieje, ale... Ghork nie podał twojego imienia. Dopiero po kilku dniach zaczął wołać cię Kah'shlika, co dosłownie nie znaczy nic.
Kah zatrzymał się. Z mgły, skrywającej najwcześniejsze lata jego życia, zaczęły wyłaniać się niewyraźne wspomnienia. Szeptane ukradkiem komentarze, ukradkowe spojrzenia dorosłych.
— Nie rozumiesz — zaczął, ale urwał, bo prawda była taka, że on sam nie wiele rozumiał.
Ghork nie był złym ojcem. Zawsze odrobinę chłodnym, zdystansowanym, ale z drugiej strony... Zawsze był obok, można było na niego liczyć, nauczył Kaha o drewnie wszystkiego co sam wiedział, do nauki łucznictwa ściągnął nawet byłego członka gwardii Junal, który już zakończył swą służbę. Zawsze stawał po jego stronie kiedy starsi koledzy postanawiali pokazać, że rozmiary dają im przewagę.
A jednak. Ostatnie wydarzenia podważyły wszystko czym ojciec był do tej pory. To jak szybko postanowił go odesłać poza wioskę. Czy naprawdę nie było innego wyjścia? Czy naprawdę nie mógł iść z nim? „Bardzo bym chciał iść z tobą, ale jeśli coś się zdarzy, muszę zagrożenie utrzymać tutaj i odciągnąć je od ciebie”. Teraz, po ataku zarvenów, znacznie ciężej było uwierzyć w to, że był bezpieczniejszy tylko dlatego, że ojciec został w Śródlesiu.
Ruszył dalej, niczego nie wyjaśniając. Chrzęst śniegu pod nogami pozwalał mu skupić się na czymś. Nie myśleć. Nie analizować. Marak chyba wyczuł jego nastrój, bo nie poruszył już tego tematu. Rozmowy zeszły na tematy przyziemne: czy zima będzie ostra, z kim tańczyli w czasie Lurvaz, ile ciastek pani Viniel podkradli w tym roku.
W pewnym momencie, w ścianie drzew przed nimi zaczęła otwierać się jaśniejąca szczelina, która rosła z każdym ich krokiem. Z początku wyglądała na zwykły przebłysk światła, ale zbliżając się do niej, dostrzegli, że to coś więcej – jakby sam las ustępował przed nimi, odsłaniając tajemniczą przestrzeń Słońce wisiało już nisko na horyzoncie, a jego rdzawoczerwone promienie przebiły się przez gęstwinę gałęzi, rzucając długie cienie na pokrytą mrozem ziemię. Las wydawał się jeszcze bardziej monumentalny w tej dziwnej poświacie. Z każdym ich krokiem szczelina stawała się coraz większa, a las ustępował miejsca wznoszącym się przed nimi wzgórzom. W końcu stanęli na skraju, czując pod stopami miękkość nieubitego śniegu. Ich oczom ukazał się widok, jakiego nie doświadczyli nigdy dotąd – połączenie surowej dzikości natury i porządku cywilizacji.
Stali na szczycie wysokiego wzgórza, niemal góry, otoczeni ciszą ustępującego dnia, którą przerywał jedynie szum wiatru w koronach drzew. U jego podnóża wiła się srebrną wstęgą rzeka, opasając pokryte białym puchem wzgórza. Jej powierzchnia mieniła się w świetle zachodzącego słońca, przywodząc na myśl stłumiony, zimny ogień. Na drugim brzegu rozciągały się rozległe pola uprawne, wciąż widoczne mimo pokrywy śnieżnej, świadczące o staranności rolników, którzy się nimi opiekowali. Rzadkie zabudowania rozrzucone na tle białego krajobrazu błyszczały ciepłym światłem okien, a z kominów podnosił się dym, który natychmiast kojarzył się z ciepłem domowego kominka. Po lewej ręce widzieli wartki północny dopływ rzeki, wpadający w nią z hukiem, którego z tej odległości mogli się tylko domyślać, a po prawej – szerszy, płynący wolniej, ale wypełniony większą ilością wody, jego powierzchnia była spokojniejsza, niemal lustrzana. Na wzgórzu, pomiędzy trzema rzekami, wznosiło się miasto otoczone solidnymi, kamiennymi murami obronnymi, z których co pewien czas wystawały wieże, gotowe stawić czoła nieznanym zagrożeniom. Nurvan – pierwszy planowany przystanek na ich drodze.